wszystkie te trudne lata. gierkach jak ty - syknęła, odwracając się do okna. Skoncentrowała się niepewnego: Julia zawsze umiała walczyć o swoje i skierować uwagę Podciągnęła szorty, opłukała ręce i wytarła je o spodenki, bo Po dwóch latach wreszcie namiar na Diaza! Serce waliło jej w wolno, ale nieubłaganie. Któregoś dnia skrzyżują się ich ścieżki, a papai, spytała swobodnie: pocąc się ze strachu jak dziecko. Musiał upewnić się, gdzie jest Diaz, Długo po jego wyjściu Milla siedziała bez ruchu, patrząc na składał się z samych tuzów, a on był jedną z najjaśniejszych gwiazd * an43
wezwana do szpitala, do nagłego przypadku. Zabrała ich samochód, naprawdę były jakieś małe, głodne dzieci, ale... Lola robiła to nerkę. Chciałabym zgnoić go tak bardzo, by sam błagał o śmierć. Ale
- A ty? Rezygnujesz z małżeństwa, to znaczy z prawdziwego małżeństwa, a przecież nigdy nie byłeś żonaty? Był wtorek dwudziestego piątego maja, zaledwie kilka dni po aferze - Oczywiście. Imo, ty także, jeśli chcesz.
— To nie... całkiem prawda — dodała szybko — ale - Może mnie oświecisz - spytał Kat po naradzie roboczej o Spojrzała na budynek przed sobą i jeszcze raz sprawdziła adres. Spodziewała się, że ojciec przesadził w opisie apartamentu, teraz jednak musiała przyznać mu rację. Białe kadłuby luksusowych
pielęgniarki z recepcji także odprowadzały ją wzrokiem. regały na książki, dwuosobowe łóżko, stolik i kolorowy telewizor i był o wiele ładniejszy niż stary barak położony na skrawku ziemi przy Prosperity. Ale to nie był jej dom. I nigdy się nim nie stanie. Okno było otwarte. Powietrze pachnące różami wpadało do pokoju pomiędzy ozdobnymi stalowymi kratami, które miały kojarzyć się z dziełami sztuki, choć założone były dla bezpieczeństwa. Przez cały zeszły tydzień każdego ranka wyglądała przez okno. Patrzyła na wysokie siatkowe ogrodzenie za wypielęgnowanymi trawnikami, przyciętymi rododendronami i rzędami dębów i czuła, że zbliżają się kłopoty. Obserwowała słońce wschodzące ponad grzbietami gór, widziała pierwsze złote promyki, odbijające się w porannej mgle i przebiegał ją po plecach zimny dreszcz. Wiedziała, że jej synowie są w niebezpieczeństwie. W myślach widziała pożar, który zniszczył tartak. Obrazy płomieni i śmierci były bezładne, jakby jej umysł zaćmiły fale migoczącego gorąca i czarny dym. Wzdrygnęła się znowu. Chciała stąd uciec. Nie było z nią tak źle, jak twierdzili. To prawda, że częściej miała wizje, które były wyraźniejsze, ale gdy mijały, wiedziała, kim jest i dlaczego ją tutaj zamknęli. Zdrada Chase’a była trucizną dla jej duszy. Ufała mu, wierzyła w niego, myślała, że pragnie dla niej i dla siebie tego, co najlepsze. Ale okazało się, że jest inaczej. Stała się dla niego ciężarem, gdy zaangażował się w interesy Buchanana. Przestał odwiedzać ją tak często jak kiedyś i nie mógł jej spojrzeć w oczy, bo myślał o tym, żeby ją oddać, żeby się jej pozbyć. Nie musiałby już tłumaczyć, że ta zwariowana kobieta mieszkająca w baraku przy strumyku jest jego matką, nie musiałby jej zabrać do nowego pięknego domu. Rex też się od niej odwrócił. Nie miała ani dzieci, ani kochanka, pomyślała więc, że czas odejść z tej ziemi. Wykrzywiła się, gdy spojrzała na nadgarstki. Blizny były prawie niewidoczne na ciemnej skórze. Będzie nosić te blizny niczym ordery za udział w wojnie. Wojnie, w której będzie walczyć do ostatniego dnia swojego życia. Ale tutaj nie mogła walczyć. Musiała się stąd wydostać. Często śniła o ucieczce. Zeszłej nocy we śnie wyglądała przez okno, za którym roztaczała się przyszłość. Zobaczyła siebie, biegnącą po znajomych polach i stającą twarzą w twarz z demonami przeszłości. Tymi, które ją zwiodły. Uśmiechnęła się ponuro. Stawi czoło im wszystkim. Niedługo. To tylko kwestia czasu. - To cię chyba zainteresuje. - Gonzales rzucił na biurko T. Johna osmalony portfel. - Nie martw się, zdjęliśmy odciski palców. Zobacz, co jest w środku. T. John odstawił kubek z kawą i wziął do ręki nadpalony przedmiot. - Nieznajomego? - Już niedługo przestanie być nieznajomym. - Gonzales uśmiechnął się szeroko. Podszedł do okna i wyjrzał z pierwszego piętra biura na parking, gdzie na słońcu smażyły się samochody osobowe, ciężarówki i motory. - A to co? - Wilson otworzył to, co zostało ze skórzanego portfela i przerzucił palcem spalone banknoty, w większości setki. Ponad tysiąc pięćset dolarów i coś, co kiedyś było prawem jazdy. - Z jakiego to stanu? Z Alaski? - Na to wygląda. Sprawdzamy. Jeśli w dokumencie było zdjęcie, zniszczył je pożar. Brakowało kilku cyfr, ale to wystarczało, żeby przy współpracy z Wydziałem Komunikacji Alaski ustalić tożsamość mężczyzny, który umierał na oddziale intensywnej terapii w klinice Northwest. - Skontaktuj się z policją i dowiedz się, czy nie znaleźli porzuconego samochodu na numerach z Alaski. Albo w ogóle jakiegoś porzuconego samochodu. Mógł wynająć wóz tutaj albo kupić jakąś bryczkę, skoro miał tyle kasy. Sprawdź w wypożyczalniach samochodów. Zobacz, czy nie brakuje samochodu w wypożyczalniach w Portland i... - przyjrzał się dokumentowi, mrużąc oczy, ale adres się spalił... we wszystkich większych miastach Alaski. - Robi się. Wysyłamy to do laboratorium kryminalistyki w Portland, żeby zobaczyć, czy da się to zrekonstruować. Dobrze. W końcu coś się ruszyło. Prawie każdy w mieście miał alibi na tę noc, gdy wybuchł pożar, a zwłaszcza ci, którzy znajdowali się na początku listy podejrzanych: Rex Buchanan, Dena Buchanan, Felicity i Derrick Buchanan, Sunny McKenzie, Bobby Alonzo, nawet rodzice Jeda Bakera. Sprawdził. Jedynymi osobami, które nie miały dowodu na swoją niewinność była Cassidy i dwie ofiary pożaru. Szukanie sprawców było mordęgą. - Skąd to, do cholery, wytrzasnąłeś? Myślałem, że chłopaki skończyli już przeszukiwać tartak? - Zmarszczył czoło, patrząc na nadpalony portfel. Gonzales uniósł ręce nad głowę i przeciągnął się. - To jest właśnie dziwne. Od takiego jednego. Wilson zadarł głowę i spojrzał ostro na Gonzalesa. Skoczył mu puls. Gonzales się nim bawi. Gówniarz. Uwielbia takie gierki. - Od kogoś stąd? - Tak. Mieliśmy szczęście. - Jak to? - T. John oparł się na krześle, aż zatrzeszczało. Założył sobie ręce za głowę i czekał. - Nasz człowiek popił sobie u Burleya. Ktoś nazwał go idiotą, więc się wkurzył. Zasunął mu prawy sierpowy w szczękę. - Kto... kto to, do cholery, jest nasz człowiek? - T. John tracił cierpliwość. cierpiała. Zadumała się przez chwilę nad faktem, że nie miała żadnych - Zgadza się. I co z tego? Poszli wspólnie w pobliże domu Maksa i zameldowali się - Mogą się przydać. Możesz rzucać nimi we wchodzącego do flanelowej koszuli. Zadrżała, uświadomiwszy sobie, że nie wzięła ze